Jest ambitny, otwarty i opiekuńczy. 33-latek rodem z Grodu Bachusa, który dwadzieścia lat spędził na speedrowerowych torach z chęcią udzielił nam wywiadu, w którym powspominał to, co działo się przez te dwa dziesięciolecia w jego życiu. Opowiedział o kulisach zakończenia bogatej przygody ze sportem nazywanym, młodszym bratem żużla oraz mówi otwarcie o tym, co przed nim jak i jego klubem – ZKS Zielona Góra. Zapraszamy na pierwszą (z dwóch) części rozmowy z Pawłem Kokotem.
Nim przejdziemy do rozmowy, poprosiliśmy także jednego z zielonogórskich zawodników – Roberta Bandosza o charakterystykę naszego rozmówcy. Długo nie musieliśmy czekać na odpowiedź „Bajbusa” – Gdy komuś ze znajomych w Zielonej Górze powiem nazwisko „Kokot”, to od razu kojarzy je z goście, który lata temu ścigał się na speedrowerze przy W69. Każdy kto słyszał o speedrowerze w tym mieście, zna także i jego. Jest on takim speedrowerowym Andrzejem Huszczą. Niewysoki, łysy gość z niezwykle silnym charakterem, co nie daje sobie dmuchać w kaszę. Potrafi zrugać podopiecznego niczym znany ostrowski szkoleniowiec, ale w przeciwieństwie do niego, jest bardzo przez wszystkich lubiany w środowisku. Zawsze trafnie podsumuje daną sytuację. W taki sposób, że wszyscy lejemy w gacie ze śmiechu. Oddany temu co robił, prawdziwy pasjonat. Na torze zawsze ambitny, walczył do samego końca. Potrafił wsadzić dzidę, uderzyć, uderzyć z łokcia, a nawet i kopnąć. I to nie tylko podczas biegu. Zupełnie jak ja! Mamy bardzo podobne charaktery i osobowość. Sądzę, że gdybym jeździł kolejne dziesięć lat, byłbym takim drugim Kokosem?
O tym, że Paweł Kokot nie da sobie w kaszę dmuchać, Bandosz przekonał się na własnej skórze. Nasz rozmówca przyznał, że miał ostrzejsze spięcie z bohaterem tego artykułu już podczas swoich… debiutanckich zawodów na speedrowerze. Nie ma co ukrywać, początek znajomości wręcz „idealny” – Pamiętam swoje pierwsze zawody na speedrowerze. Miałem wówczas czternaście lat i była to jedna z rund Lubuskiej Ligi Speedrowera. Startowałem na moim srebrnym składaku i po zewnętrznej miałem Sławomira Krawczonka. Wówczas był to zawodnik TOP 3 w kategorii do lat szesnastu w Polsce i jeden z najlepszych w ten czas zawodników w Grodzie Bachusa. Krawczonek startował w jednym teamie z Kokosem i bardzo potrzebowali w tym biegu zwycięstwa. Nie punktowałem jakoś fenomenalnie, ale często nie dawałem się zamknąć bardzo dobrym zawodnikom. Jak na fakt, że byłem pierwszy raz na zawodach i w dodatku jedynym zawodnikiem startującym na składaku, to był naprawdę kosmos! Wracając do tego biegu. „Kokos” musiał mnie bacznie obserwować przez całe zawody, ponieważ przed biegiem z „Krawczonem” podszedł do mnie i powiedział: „Jak nie dasz się zamknąć to masz wp******!” – brzmiało to naprawdę poważnie. Większość ludzi pewnie miałaby już pełno w gaciach, ale nie ja. Mimo, że przed biegiem wiedziałem, że szansa na to, by Krawczonek mnie nie zamknął jest wręcz żadna, ale skoro ktoś do mnie podchodzi z taką propozycją, nie do odmówienia, to znak, że chyba jednak jest szansa. Uwierzyłem w siebie i poszedłem ze startu nieustraszony jak petarda. Niestety, Sławek zdołał mnie „nakryć”, a ja przypadkowo wywiozłem przeciwnika Magik Teamu (nazwa drużyny Pawła) na zewnętrzną i… przypadkowo wyświadczyłem im przysługę. Po biegu Paweł coś do mnie powiedział, że miałem szczęście bo inaczej byśmy pogadali. I pomyśleć, że gdyby udałoby mi się wywieźć Krawczonka, nasza znajomość z Pawłem mogłaby wyglądać zupełnie inaczej…
1995 rok, w Polsce powstaje profesjonalny sport nazywany speedrowerem. Ty po raz pierwszy na tor wyjeżdżasz dwa lata później. Jak to się stało, że znalazłeś się na speedrowerowym obiekcie i co zafascynowało Cię na tyle, że zdecydowałeś się podjąć tej „zabawy” ścigania w lewo?
– Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że rok 1997 nie był tak naprawdę początkiem speedrowera w moim życiu. Fakt, treningi przybrały postać bardziej oficjalną, jednak wszystko zaczęło się dużo wcześniej. Na rowerze ścigałem się od… zawsze. Od kiedy pamiętam, od kiedy nauczyłem się jeździć na dwóch kółkach, a wiążę się z tym dość ciekawa historia. Podczas jakiejś tam rodzinnej komunii ludzie zaczęli mi dokuczać, tak to wtedy odebrałem. Miałem coś ok. 6 lat. Paweł nie umie na dwóch, nie umie na dwóch. Emanowała we mnie dziecięca złość, wsiadłem więc na dwukołowy rower i po prostu ruszyłem przed siebie. Nigdy wcześniej to mi się nie udawało i musiałem posiłkować się bocznymi kółkami. Tak więc mogłem zaczynać przygodę. Ścigałem się dookoła bloku często taranując sąsiadów i pobliskie samochody. Oczywiście ja sam byłem chodzącym strupem gdyż często jazda po chodniku kończyła się upadkami. Kiedy troszkę „podrosłem” i miałem 10-11 lat wyścigi rowerowe w naszym mieście miały dość silną pozycję. Nasz tor mieścił się w pobliskim parku na ulicy Ogrodowej. Piękne lata. Pamiętam, że na początku jeździłem tylko ze skrajnych pól startowych, bo po prostu nie sięgałem dobrze do pedałów i musiałem jedną nogę trzymać na ławce. Lata leciały. BMX-y, kartonowe kołpaki z flagą najczęściej Danii tak zapamiętałem dzieciństwo. W międzyczasie odjechałem bardzo dużo meczy międzyosiedlowych po różnorakich torach: asfaltowych, w lesie, na parkingach, wokół bloków, szkół itp. Pierwsze oficjalne ściganie nastąpiło w 1996 roku. Na „Mrowisku” nieopodal obecnego toru ktoś z MOSIR-u próbował ogarnąć osiedlowe drużyny. Odbyły się mistrzostwa miasta i inne ciekawe zawody jednak po wakacjach wszystko ucichło i gdy zanosiło się, że będzie to kolejny sezon w parku, podczas meczu żużlowego z Polonią Piła w kwietniu 1997, komunikat, który wlał w serca młodych chłopaków w ZG wielkie nadzieje. Zapisy do prawdziwego klubu speedrowerowego! 15 kwietnia 1997 początek czegoś nowego. Niejaki Krzysztof Zakrzewski, ojciec zielonogórskiego speedrowera na pierwszym spotkaniu miał około 20 zawodników w tym mnie. Spotkanie organizacyjne, przedstawiciele osiedlowych drużyn z całego miasta. Następnie pierwszy trening, na którym było ok. 50 osób! Piękne czasy, na pewno nie żałuję.
Dlaczego właśnie speedrower, a nie żużel i treningi u boku m.in. Sławomira Dudka, Andrzeja Huszczy czy Grzegorza Walaska?
– Były próby zapisów do szkółki żużlowej, jednak stanowczy sprzeciw mojej mamy ostudził moje żużlowe zapały i pozostał speedrower. Tyle w temacie mojej „kariery” żużlowej.
Dziś, po dwudziestu latach startów opuszczasz drużynę, opuszczasz klub. Jaki jest główny powód tej decyzji?
– Kiedy robisz coś 20 lat, nie da się po prostu z dnia na dzień odejść. Decyzja ta chodziła za mną już od zeszłej zimy jednak nie chciałem odejść po 19 latach, że tak się wyrażę oficjalnego ścigania. Miałem cel 1000 punkt ligowych i właśnie 20 lat – udało się. Powodów jest na pewno kilka. Jednym z nich jest inna wizja prowadzenia klubu moja i inna Krzysztofa Zakrzewskiego. Nie umiem angażować się w coś, co nie do końca mi odpowiada, choć zdaję sobie sprawę, że mogą być to moje subiektywne odczucia. Wierzę, również w to, że moje odejście spowoduje, że Krzysztof będzie znów tym Krzysztofem z 1997 roku, kiedy niesamowicie się angażował w speedrower i zacznie go to wszystko bawić na nowo. Może beze mnie będzie mu łatwiej? Chciałbym tego. Mogę również powiedzieć, że w ostatnich dniach odbyliśmy bardzo szczerą rozmowę i wszystko jest na dobrej drodze, aby rozstać się jak ludzie. Na pewno duży wpływ na moje odejście ma też zainteresowanie się bieganiem. Pasja, którą mogę realizować z moją ukochaną osobą napędza mnie z dwukrotną siłą. To główne przyczyny, choć muszę się przyznać, że gdzieś tam na dnie serca bardzo głęboko zaczynał pojawiać się na horyzoncie syndrom wypalenia i chęci spróbowania czegoś nowego.
Tak zaczynała legenda zielonogórskiego speedrowera, pięciokrotny Indywidualny Mistrz Grodu Bachusa (fot. archiwum Pawła Kokota)
Ten szmat czasu to wystarczający okres czasu czy z chęcią pościgałbyś się jeszcze trochę?
– Myślę, że wszystkie te lata spowodowały, że jestem nasycony już speedrowerem. Tak jak wcześniej powiedziałem przyszedł czas na nowe wyzwania. Zawsze będę pamiętał, zawsze będę szanował i pielęgnował w mojej pamięci speedrowerowe ściganie. Zamykam jednak ten etap w moim życiu.
Odsuwasz się całkowicie od sportu czy będziesz pełnił inne obowiązki w Zielonogórskim Klubie Speedrowerowym?
– Od sportu się nie odsuwam, będę biegał, jeździł na rowerze górskim. Jeśli chodzi o działalność w ZKS uznaję ją za zakończoną. Pozostaje opcja kibic, myślę że najwierniejszy kibic.
Niemalże całą karierę spędziłeś w Grodzie Bachusa, bowiem był dwuletni epizod w UKS Tornado Poniec. Co spowodowało, że opuściłeś Zieloną Górę?
– W 2002 roku tworzyliśmy cudowny monolit, cudowną drużynę, która była o krok od awansu, Na drodze stanął RTS Rybnik. Nagle coś pękło, coś się zmieniło, coś odeszło w dal. Wspólny cel nie został osiągnięty. Pojawiły się pierwsze rysy w klubie, konflikty i nieporozumienia. Ciężkie czasy ZKS. Kariery zakończyli Kamil Pucyk, Leszek Rajewski, Mariusz Widz, Jarek Widz, Damian Lewaszow, Łukasz Molka, Dawid Demski. ZKS został wycofany z ligi ogólnopolskiej, więc gdy tylko pojawiła się oferta z Ponieca szybko na nią przystałem i wspólnie z Arturem Bujnowskim przemierzaliśmy wiele godzin w pociągach, aby móc dalej rywalizować. W roku 2004 Artur wrócił do jeszcze, nieligowego ZKS, ja natomiast dalej reprezentowałem Tornado. A może starałem się reprezentować, gdyż rok 2004 w sumie odbił piętno na moim całym dorosłym życiu. Pożegnałem na zawsze swojego ojca i naprawdę musiałem wtedy przedstawić swoje priorytety. Rywalizacja i trening zeszły wtedy na dalszy plan, liczyło się zapewnienie bytu sobie i mojej mamie. Godziłem wtedy pracę po 10-12 godzin i studia dzienne, a to, że udało się zdobyć później tytuł magistra to było chyba mistrzostwo świata. W 2005 mimo oferty z Ponieca wróciłem do ZG gdzie znów mieliśmy speedrowerową ligę ogólnopolską. Mimo zwycięstw i liderowania klubowi później nic nie było już jak kiedyś. Śmiem twierdzić, że ZKS z lat 1997-2002 był najlepszym ZKS-em w jego historii. Może wynikało to jednak również z innego podejścia młodzieży do tego, co robisz. Myślę, że to złożony problem pokoleniowy, z którym przyszło mi się zmagać.
Na brak sukcesów nie narzekasz. Byłeś finalistą niemalże wszystkich krajowych imprez, uczestniczyłeś w zawodach międzynarodowych. Zdobyłeś wiele medali, pucharów. Które z nich uważasz za najważniejsze jeśli chodzi o twoją zawodniczą karierę?
– W sumie to dzisiaj za największy sukces uznaje to, że mimo przeciwności losu trwałem ciągle przy klubie. Lata leciały, kadra się zmieniała a moje nazwisko wciąż widniało w programie zawodów. Szczerze mówiąc to chyba zawsze bardziej mi zależało na zwycięstwach drużyny niż na indywidualnych sukcesach. Nie miałem w sobie odpowiedniej motywacji. Często na finałowe rozgrywki mimo awansu nie jeździłem, bo po prostu nie było na to czasu. Ostatniej zimy tak naprawdę zdałem sobie sprawę, że przez te wszystkie lata ja chyba nigdy nie byłem przygotowany do sezonu. Nigdy nie trenowałem w okresie zimowym, prowadziłem raczej niesportowy tryb życia. Tej zimy jednak wziąłem się za siebie, zacząłem trenować sześć razy w tygodniu, schudłem prawie 12 kilogramów i od razu jazda stała się przyjemniejsza. Mimo że występów ogólnopolskich było bardzo mało to w pierwszej lidze byłem silnym punktem, a młodzi zawodnicy ZKS zawsze „ostrzyli zęby” na rywalizację ze mną. Odchodzę, jako jeden z liderów ZKS to chyba kolejny malutki sukces.
„Młodzi zawodnicy ZKS zawsze „ostrzyli zęby” na rywalizację ze mną. Odchodzę, jako jeden z liderów ZKS to chyba kolejny malutki sukces.” (fot. Artur Kurdyk)
Zdobyłeś dla ZKS-u 1015 punktów. Nic, tylko bić brawa!
– Tak jak mówiłem wcześniej liga była dla mnie priorytetem, a może nie byłem stworzony do bycia mistrzem. Każdy z tych punktów jest dla mnie bardzo ważny, bo był dla drużyny. Punktów byłoby na pewno więcej jednak przez te dwadzieścia lat tylko przez dwanaście sezonów jechałem, jako zawodnik ZKS w lidze. Mam jednak nadzieję, że niebawem znajdzie się zawodnik, który pobije moje osiągnięcie.
A czy jako trener czujesz się spełniony czy mogło być lepiej?
– Wiesz, szczerze mówiąc trener to bardzo duże słowo. Ja chciałem być po prostu starszym kolegą, może troszkę bardziej doświadczonym zarówno przez życie jak i przez tor, który służy radą młodym chłopakom. Starałem się budować relacje z zawodnikami na zdrowych zasadach, aczkolwiek szacunek musiał być i tak było. Wiadomo, że lepiej może być zawsze, jeśli nie wygrywasz wszystkiego, ale ja tak na to nie patrzę. Dziś w kadrze ZKS większość zawodników ma na koncie medale mistrzostw Polski, które osiągnęli swoją ciężką pracą z moimi podpowiedziami. Trenowanie speedrowera według mnie to nie tylko relacje na torze, bo to bardzo utrudnia pracę. Przecież do każdego trzeba podchodzić indywidualnie. Każdy wywodzi się z innego domu, a tam jak w życiu bywa różnie. Starałem się pomagać zawodnikom nie tylko na torze, ale może przede wszystkim poza nim. Znałem problemy zawodników związane z techniką jazdy, ale znałem także ich problemy, które mieli w domu czy w szkole czy na osiedlu. To pozwoliło mi zbudować fajne relacje. Traktowałem każdego zawodnika jak młodszego kolegę, któremu trzeba podać rękę w trudnym momencie. Jeszcze jedno. Zawsze dążyłem do tego, aby w naszym klubie zarówno ośmiolatek czy starszy, czołowy zawodnik czuł się ważnym ogniwem. Podsumowując, tak czuję się spełniony, jako trener.
CDN.